Ludobójstwo OUN-B i UPA na Polakach
Po masowych wywózkach i aresztowaniach ze strony NKWD oraz represjach ze strony Niemców (wywózki na roboty przymusowe do Rzeszy, aresztowania, obozy i masowe rozstrzeliwania) Polacy na Wołyniu w 1943 r. stanowili zaledwie 10–12 proc. wszystkich mieszkańców. Byli grupą etniczną pozbawioną w większości działaczy społecznych, inteligencji, wojskowych. Polacy nie tworzyli sytuacji konfliktowych, wręcz za wszelką cenę ich unikali. Wypada to podkreślić, ponieważ część historyków ukraińskich podważa te fakty. Niezgodnie z prawdą sugerują oni, że Zbrodnia Wołyńska rzekomo nie była początkiem, lecz drugim etapem krwawego konfliktu polsko-ukraińskiego. Pierwszy – trwający do wiosny 1943 r. miał być (wedle tej narracji niemającej żadnego oparcia w rzeczywistości) niekontrolowaną i nie inspirowaną przez OUN-B „wojną chłopską” („żakerią”). Miała ona zostać wywołana przez „masy ukraińskich uchodźców” z Chełmszczyzny, które już na przełomie 1942 i 1943 r. docierały przez Bug na Wołyń wzmagając tam antypolskie nastroje wśród chłopów ukraińskich opowieściami o okropieństwach, jakich Polacy rzekomo dopuszczali się wobec Ukraińców na Chełmszczyźnie. Jest to zbieżne z tezami banderowskiej propagandy z końcowego okresu II wojny światowej, po wojnie z powodzeniem lansowanej przez ukraińskich nacjonalistycznych historyków na emigracji, powiązanych z OUN-B.
Pierwszym zbiorowym mordem na ludności polskiej, przeprowadzonym ze szczególnym okrucieństwem, była kolonia Parośla koło Sarn, gdzie 9 lutego 1943 r. zginęło ok. 170 Polaków i 6 Rosjan.
W połowie marca 1943 r. ok. 5 tys. policjantów ukraińskich w służbie niemieckiej, z bronią i amunicją oraz z nabytym wcześniej doświadczeniem mordowania Żydów uciekło do leśnych oddziałów UPA. Tam wielu z nich objęło funkcje dowódcze. Od tego momentu przypadki mordowania Polaków – początkowo sporadyczne – zaczęły się nasilać.
Latem i jesienią 1943 r. terror OUN-UPA osiągnął olbrzymie rozmiary. Mordy na ludności polskiej, rozpoczęte w powiatach sarneńskim, kostopolskim, rówieńskim i zdołbunowskim, w czerwcu 1943 r. rozszerzyły się na powiaty dubieński i łucki, w lipcu objęły pow. kowelski, włodzimierski i horochowski, a w sierpniu także pow. lubomelski. Szczególnie krwawy był lipiec 1943 r., a zwłaszcza niedziela 11 lipca 1943 r. Tego dnia o świcie oddziały UPA – często przy aktywnym wsparciu miejscowej ludności ukraińskiej – otoczyły i zaatakowały jednocześnie 99 polskich wsi w pow. kowelskim, włodzimierskim, horochowskim i częściowo łuckim. Doszło tam do nieludzkich rzezi ludności cywilnej i zniszczeń. Wsie były palone, a dobytek grabiony. Badacze obliczają, iż tylko tego jednego dnia mogło zginąć ok. 8 tys. Polaków – głównie kobiet, dzieci i starców. Ludność polska ginęła od kul, siekier, wideł, noży i innych narzędzi, nierzadko w kościołach podczas mszy św. i nabożeństw.
Napady na świątynie były na porządku dziennym. Banderowcom chodziło o zamordowanie jak największej grupy Polaków. Tylko tej jednej „krwawej niedzieli” 11 lipca w kościele w Porycku zginęło ok. 200 parafian razem z proboszczem ks. Bolesławem Szawłowskim. W kaplicy w Chrynowie razem z grupą ok. 150 parafian zginął ks. Jan Kotwicki. W podobnych okolicznościach został zamordowany 74-letni ks. Józef Aleksandrowicz w parafii Zabłoćce. W kaplicy w Krymnie zginęło ok. 40 wiernych, zaś w Kisielinie ok. 80 parafian.
Wobec zagrożenia Polacy zmuszeni byli opuszczać swe domy ratując się ucieczką do miast i miasteczek, gdzie były posterunki wojsk węgierskich i niemieckich. To paradoks, że Polacy, zagrożeni przez UPA, zmuszeni byli szukać schronienia u Niemców, a w latach 1944–1945 u Sowietów, od których doznali już tylu prześladowań. Polskich uciekinierów Niemcy wywozili w głąb Rzeszy na roboty przymusowe. Jeszcze inni szukali schronienia, przedzierając się na tereny Generalnego Gubernatorstwa, głównie do dystryktu lubelskiego. Tylko nieliczni próbowali bronić się, tworząc placówki samoobrony. Najbardziej znane z nich to Przebraże (obroniło się ponad 10 tys. Polaków), Huta Stepańska (ok. 600 osób zginęło), Zasmyki, Dederkały i Ostróg. Z ok. 100 polskich ośrodków samoobrony na skutek braku broni, amunicji i kadry dowódczej obroniły się nieliczne.
Tragiczne wydarzenia 1943 r. na Wołyniu miały istotny wpływ na rozwój polskiego ruchu partyzanckiego, w tym powstanie największej jednostki partyzanckiej w okresie okupacji – 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Dywizja, która powstała w ramach akcji „Burza” (styczeń–luty 1944 r.), w szczytowym okresie liczyła ponad 7 tys. żołnierzy. W pierwszym okresie (do połowy marca 1944 r.) dywizja prowadziła walki z UPA w obronie ocalałej ludności polskiej i z wojskami niemieckimi, a następnie współdziałając z jednostkami Armii Czerwonej prowadziła walki frontowe z wojskami niemieckimi i węgierskimi. Ponadto kilka tysięcy Polaków (głównie na Polesiu Wołyńskim) walczyło w szeregach partyzantki sowieckiej. W obawie przed UPA Polacy szukali tam pomocy i schronienia dla swoich rodzin. Z tych samych powodów latem 1944 r. co najmniej kilka tysięcy Polaków znalazło się w szeregach podporządkowanej NKWD sowieckiej milicji pomocniczej, tzw. „istriebitielnych batalionach”. Kwestią sporną jest, na ile owe „bataliony niszczycielskie”, które działały do początku 1945 r., ochraniały Polaków przed UPA, na ile prowokowały ją do dalszych działań.
Zbrodnia Wołyńska jako ludobójstwo
Ludobójstwo jest kategorią prawną. Zbrodnia Wołyńska wyczerpuje jego znamiona, zgodnie z konwencją ONZ w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa z 1948 r. Definiuje ona ludobójstwo jako czyn „dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, jako takich”. W nauce polskiej Zbrodnia Wołyńska jest określana mianem ludobójczej czystki etnicznej, zbrodni lub rzezi wołyńskiej (bądź wołyńsko-galicyjskiej) lub – przy użyciu terminologii prawniczej – zbrodni ludobójstwa. Nie przesądzając, która z tych kwalifikacji Zbrodni Wołyńskiej jest najwłaściwsza, można przyjąć za pewne, że dokonana przez OUN-B i UPA Zbrodnia Wołyńska była antypolską czystką etniczną, mającą charakter ludobójstwa.
Prokuratorzy pionu śledczego IPN prowadzą 32 śledztwa w sprawie zbrodni nacjonalistów ukraińskich na obywatelach polskich. Są one uznawane za zbrodnie przeciwko ludzkości w jej kwalifikowanej formie jaką jest zbrodnia ludobójstwa. Podstawą prawną tych śledztw jest art. 118 § 1 Kodeksu karnego z 1997 r., który wprowadził do polskiego wewnętrznego prawa pojęcie ludobójstwa.
Świadectwa Polaków
Relacja Anny Szumskiej z domu Bagniuk, urodzonej w 1919 r. w Borkach na Wołyniu
Raz przychodzi do nas Ukrainiec i mówi, że w sąsiedniej wsi będzie batiuszka, jakieś tam nabożeństwo. Do ojca mówi: „Żeby tylko twoje dziewczęta tam nie szły. To tylko dla Ukraińców”. Ojciec jak to ojciec pokrzyczał: Nie idźcie, nie idźcie. A my z cioteczną siostrą mówimy: Idziem zobaczyć, co też tam takiego będzie. Trzeba było iść przez las i trochę za lasem była wioska Horodno. My obydwie poszły, nikt w domu nic nie wiedział. Zachodzimy, tam masa ludzi. Jeziorko, koło jeziorka jakiś tam ołtarz zrobiony. Batiuszka już jest. A ludzi masa, furami ponajeżdżali z gdzieś z daleka. Stanęliśmy koło Ukrainki i słuchamy. Batiuszka modlił się. A ludzie, mężczyźni przeważnie, wszystkie coś w rękach mają. Ten ma siekierę, ten ma nóż, ten ma kosę, ten ma jakieś widły. Co oni będą z tym robić? Ten batiuszka modli się, obraca się do ludzi: „Ukraina! Priyszoł czas twojej własti”. Taką naukę im dawał i wreszcie mówi tak: „Bery kosu, bery nyż i na Lacha i ryż…” to znaczy żeby szli rżnąć tych Polaków. I my tak stoimy. Podchodzi do nas ukraiński chłopak, kolegował się kiedyś z moim bratem, taki Andriej. Podchodzi do nas i pyta: „Dziewczęta, co wy tutaj robicie? Uciekajcie. Jak ktoś pokaże, że wy Polki, to już do domu nie wrócicie”. […]
[…] pali się gdzieś, to Kąty, tam taka wioska była, tam tej nocy mordowali. […] Niedługo ucieka taki chłop, tam gdzie paliło się. Jego syn miał żonę z Kątów. Pojechali w gości z synem, jego żoną i dwójką ich dzieci do teścia i zostali na noc. To była niedziela [30 sierpnia 1943 r. – red.] i w nocy ich mordowali. Uciekł, jak zaczęli mordować, jak okrążyli wioskę. Ukrył się w kukurydzy. A syn schował się do mieszkania, to go związali i podpalili mieszkanie. Jego żona rzuciła na podwórku dzieci i pobiegła go rozwiązać. I on uciekł, żona jak go rozwiązała wyszła na podwórko, to oni uderzyli ją siekierą, ona upadła, to dzieci zaczęły piszczeć i płakać: mamo, mamo, mamo. To jakiś dwóch bulbachów* przyszło i żywcem te dzieci powrzucało w ten ogień. A on, jak schował się w tej kukurydzy, to gdzieś za jakimś chliwkiem obszedł i tam taka lipka była. I on z tego wszystkiego wlazł na tę lipkę. I przez dach, ten chliwek widział całe podwórko i widział, jak tę synową uderzył siekierą i widział, jak dzieci wrzucali do ognia. Tylko nie wiedział, gdzie syn się podział. Myślał, że syn się spalił. Siedział na tej lipce i bał się złazić, to widział, jak przyszły dwie Ukrainki, jak zaprzęgły konia, wóz wypchali ze stodoły. Mówił, bo on niedawno umarł i wszystkim opowiadał, że widział, jak jakaś młoda kobieta w ciąży uciekała, zaraz ja złapali, rozcięli ją, tak na żywca i mówił: „Nie wiem czym, czy na płocie jakiś hak znaleźli czy motyczkę do kopania kartofli. Wyciągnął jej wnętrzności i krzyczał: »Wyłaź Lachu«. Mówił, że siedział na tej lipce i obserwował, mówił, że nie wiedział, co robić. Słyszał płacz i jęk w wiosce, aż do rana. Rano przyjechali Niemcy. Jak zaczęły samochody jechać, to wszystkie te bulbowcy pouciekali. Zlazł z tej lipki, to zaraz ci Niemcy wsadzili do samochodu, było już tam kilku rannych. A w studni ktoś ratunku wołał, to podjechali Niemcy i wyciągnęli trzy osoby. A cała studnia była ludzi natopionych. […] Wszystkich rannych Niemcy przywozili do Lubomla – tam był szpital. Za chowanie trupów, to już Niemcy się wzięli, wyganiali z drugich wiosek Ukraińców i kazali kopać doły, bo na cmentarz nikt nie zawiózł, bo nie było komu. Gdzie kto zginął, to na miejscu wykopali jamę i do niej wrzucili. I już.
Relacja Jana Michalewskiego, urodzonego w 1938 r. na Podolu,w Hucisku Brodzkim, pow. brodzki, woj. tarnopolskie
13 lutego 1944 r. napad ukraiński zniósł moją wioskę Hucisko Brodzkie z powierzchni ziemi. Około 10 rano stryj wracał z sąsiedniej wioski z Polakami, którzy uciekali przed Ukraińcami. I on wywoził rodzinę razem ze zbożem, razem z innymi rzeczami. Uprosiłem mojego ojca, żebym mógł zabrać się na te sanie i pojechać do stryja, bo tam miałem rówieśnika, też Janka. A najczęściej się z nim bawiłem, albo ja chodziłem do niego, albo on przychodził do mnie. I stryj zabrał mnie na sanie i pojechaliśmy na drugi koniec Huciska Brodzkiego. Tu, gdzie mieszkaliśmy, to była granica, a tam to była dzielnica przy cmentarzu. Stryj Michał wysadził mnie w domu i pojechał odwieźć tych ludzi tam, gdzie mieli zamieszkać. Około południa, była to niedziela, zaczęła się ogromna strzelanina i zaczął się zamęt w naszym domu. Najpierw wsadzili mnie z tym kuzynem Jankiem do kufra, takiego zamykanego. A sami zaczęli podpierać takim dyszlem drzwi, że jak będą wyłamywać czy strzelać, to żeby nie wyważyli tych drzwi. Pomiędzy jednymi drzwiami w sieni a drugimi do pokoju. Myśmy zaczęli krzyczeć w tym kufrze. Otwarli ten kufer i wtedy ktoś powiedział: bierzcie dzieci i uciekajcie. I stryjenka wzięła mnie i swojego synka Janka pod pachę, pomogła nam wyjść z domu i zaczęliśmy uciekać w stronę Wołoch, to była sąsiednia wioska, mieszana polsko-ukraińska. Już czuć było zapach, już było słychać strzały, był okropny zamęt dookoła nas. I nas prowadzono takim wąwozem, zrobiła się nas grupa ludzi, około 30–40 osób i tym wąwozem dotarliśmy do sąsiedniej wioski i tam pamiętam rozścielono słomę, podłoga było to klepisko. I pamiętam, jak wieczorem przywieźli ojca nieprzytomnego, zakrwawiony był po lewej stronie i położyli ojca w rogu tego mieszkania na słomie. I ojciec tylko co około pół godziny jęczał: „Dobijcie mnie”. Mama płakała i zwilżała mu wargi. A myśmy z tym bratem stryjecznym Jankiem klęczeli i odmawiali pacierze. I tak złapała nas noc. Nie wiem, jak zaczął się ranek, w każdym razie ojca zabrano na sanie i zawieziono do szpitala w Brodach. Wtedy dowiedzieliśmy się, że ojciec uciekał z półtorarocznym moim bratem na ręku i myślał, że grad dzwoni o dach, a to już były pociski od bandy, która otaczała Hucisko, która zaczęła mordować ludzi i już się paliły zabudowania i ludzie uciekali. Chciałem zobaczyć brata Tadeusza, to było na drugi dzień po napadzie. Musiałem mocno płakać, że dziadek mówi: „To chodź, to ci pokażę”. I ten obraz mam w oczach bardzo wyraźny. Brat leżał […] to był koc w kratę. Dziadek odchylił koc i widziałem miejsce, gdzie pocisk wszedł w główkę powyżej policzka i tutaj był ślad, jakby ktoś nożykiem zaciął – tu gdzie pocisk wszedł. A drugiej strony nie chciał mi pokazać, odwinąć całkowicie tej drugiej strony. Tam ponoć główka była cała strzaskana. Po tych oględzinach zawinął ciało i włożył do takiej skrzynki. Pamiętam, zarzucił karabin, wziął tę skrzynkę pod pachę i poszedł na cmentarz pochować. Potem innych detali już nie pamiętam, jak znaleźliśmy się w Brodach. Wiem, że się tam znaleźliśmy. Stamtąd pamiętam przedział kolejowy, kiedy jechaliśmy do Warszawy, ale to było trzy tygodnie po napadzie. W Warszawie mieliśmy bogatą rodzinę na ulicy Kruczej, wujka Ignacego Wąsowicza, brata mojej babci. Ojciec miał rękę zamocowaną na szynie. […] Tam zanocowaliśmy, też na podłodze. Stamtąd ojciec znalazł się w Szpitalu Dzieciątka Jezus, ponieważ odłamki siedziały jeszcze w ciele i trzeba było je wyciągać. […] A myśmy zamieszkali w Pruszkowie.
Relacja Kazimierza Kobylarza, urodzonego w 1928 r. w Woli Żelakowskiej
W roku 1935 wyjechaliśmy całą rodziną na wschodnie Kresy do miejscowości Osada Ułanówka powiat Włodzimierz Wołyński. […] To był 12 lipca 1943 r., tak zapisałem w swoich notatkach, godzina mogła być 16. Zaczęła się palić okoliczna wioska Maria Wola, graniczyła z Ułanówką. Poszła tam moja siostra z koleżanką Martykówną do krawcowej przymierzyć jakieś tam kostiumy. Ale już nie wróciła. […] Uciekliśmy razem z gospodarstwa: ojciec, matka, bratanek, ja i starszy brat Tadzik i brat Staszek. Uciekliśmy, na górce mieszkaliśmy, na dół w zboża. Tam żeśmy się ukryli. Ale było słychać strzały, jakieś jęki gdzieś daleko, w tych domach. I ojciec się zorientował, że to jest coś niebezpiecznego. Zarządził, że my zostajemy w zbożu, a ojciec wraca z powrotem z matką i z bratankiem. Wracają i koło Kulisza, to był Ukrainiec […]. Przechodzili takim kręgiem i naraz ktoś ich zatrzymuje. Zatrzymuje ich jeden człowiek karabinem i obok szedł ten Kulisz. A Sikorska, sąsiadka, ukryła się w wysokich konopiach koło drogi i słyszy rozmowę. Ci bandyci kazali podnieść im ręce. Sikorska słyszy, jak ojciec mój mówi: „Pozwólcie opuścić im ręce, ja będę trzymał”. Wtedy wyprowadzili ich na górę i zaprowadzili na naszą posesję gospodarczą. A myśmy w międzyczasie wczołgali się pod niemiecki cmentarz, niedaleko, to było w okolicy domu. Naraz słyszymy krzyk ojca: „O Jezus Maria”. I chyba tak z dwa razy krzyknął i cisza. Strzału nie było. Za chwileczkę słyszymy, jakby głos ukraiński: „I dał co by ona perekynułas” [przewróciła się]. Coś takiego. I był strzał. O bratanku nie słyszeliśmy. Więc jak już był ten strzał i ojciec krzyknął, to my spod tego cmentarza niemieckiego czołgaliśmy się, żeby ewentualnie pomóc ojcu. W międzyczasie przechodzimy i jest droga, co koło Kulisza idzie. Tam jeszcze brat Wojciech mieszkał, ale on uciekł z dziećmi, miał dwoje dzieci, jedno miało dwa latka, drugie cztery, zdaje się, że ze swoją teściową. I słyszymy „rechotanie” szprych jezdnych, konnych i jedzie ich cała kawalkada. Myśmy się w tym zbożu zatrzymali od tej drogi w odległości 3–5 metrów. Padliśmy, brat nakazał, żeby nawet nie oddychać głośno. Przejeżdżali i widać było, jak siedzą na furmankach, mieli karabiny, pepesze, było te lufy widać. […] jak oni przejechali, to myśmy się przez tę drogę przeczołgali się i poszliśmy pod górkę na gospodarstwo. A to już jakby że ojciec leży zamordowany, to był taki sad i on uciekał widocznie w kierunku lasu i miał głowę rozbitą na pół. Taki kożuch zabrał ze sobą, który we Lwowie sobie kupił u siostry. Szukamy matki. Matka leżała przed domem, prawdopodobnie schowała siędo ubikacji, i wyszła, kiedy usłyszała, jak krzyczał, widocznie chciała mu pomóc. No i dostała. Tu była kula i w tym gdzieś miejscu jej wyszła. Leżała na wznak. Bratanka nie znaleźliśmy, szukaliśmy go. Prawdopodobnie uciekł do zboża, miał 9 lat. No to myśmy zaczęli szukać coś jeszcze, odzienie, jakiś koc. Ale nic nie znaleźliśmy, bo to wszystko było spenetrowane. Rozpoczęły się strzały i gwizdy. Padliśmy i znowuż wczołgaliśmy się w taką dolinę i znowuż pod górę i tam trochę się zdrzemnęliśmy. […] Po latach opowiadała mi Sikorska, jak ściągała z Kalinowskim moich rodziców, że chowali ich tak, jak mogli: wykopali dół, włożyli w prześcieradło. I mówi: „Tego Bolusia” – mojego bratanka – „to znalazłam w zbożu. Miał postrzał w kostkę. I jak zmarł, to trzymał w ręku zboże”. I on zmarł chyba z wycieńczenia, z upływu krwi.
Skutki Zbrodni Wołyńskiej
W 1944 r. antypolski terror OUN-UPA z Wołynia przeniósł się do Galicji Wschodniej (województw lwowskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego), a także na Lubelszczyznę. Według ostrożnych szacunków polskich badaczy, trwająca od przełomu lat 1942/1943 do połowy roku 1945 Zbrodnia Wołyńska pochłonęła około 100 tysięcy Polaków (40–60 tys. na Wołyniu, 30-40 tys. w Galicji Wschodniej, co najmniej 4 tys. na ziemiach dzisiejszej Polski, z czego do 2 tys. na Chełmszczyźnie w województwie lubelskim). Następnych co najmniej 485 tys. Polaków (125 tys. z Wołynia, 300 tys. z Galicji Wschodniej, 60 tys. z Chełmszczyzny) partyzantka ukraińska zmusiła pod groźbą śmierci do ucieczki na teren Polski centralnej. Należy dodać, że wiosną 1944 r. także blisko 20 tys. Ukraińców z Chełmszczyzny porzuciło swoje domostwa z obawy przed polskim podziemiem.
Na skutek polskich akcji odwetowych zginęło prawdopodobnie 10–12 tys. Ukraińców. Z tej liczby ok. 2–3 tys. osób zginęło na Wołyniu, 1–2 tys. w Galicji Wschodniej, a w okresie do 1947 roku 7–8 tys. na ziemiach dzisiejszej Polski (z czego 2,5 tys. na Chełmszczyźnie). Niektóre z polskich akcji odwetowych były zbrodniami wojennymi. Jednak zdaniem polskich historyków nie można stawiać znaku równości między nimi a zorganizowaną, antypolską akcją OUN-UPA.
Straty Kościoła rzymskokatolickiego na Kresach II RP z rąk OUN-UPA w latach 1939–1947 to ok. 200 osób (księży, zakonników i zakonnic), z rąk nacjonalistów ukraińskich zginęło też – według z pewnością niepełnych danych – 28 duchownych greckokatolickich i około 20 duchownych prawosławnych na Wołyniu. Na terenie diecezji łuckiej (województwo
wołyńskie) zostało spalonych, zdewastowanych i zniszczonych ponad 50 katolickich kościołów (31 proc. wszystkich świątyń) i 25 kaplic (15 proc.). W wyniku działań UPA ok. 70 proc. parafii (ze 166 istniejących) przestało istnieć. W tej liczbie zostały zniszczone wszystkie parafie wiejskie (kościoły, kaplice i plebanie).
Z około 2500 miejscowości, w których w 1939 r. mieszkali w woj. wołyńskim Polacy, w wyniku działań OUN-UPA ok. 1500 przestało istnieć (zostało spalonych, zniszczonych). Męczeńska śmierć kilkudziesięciu tysięcy Polaków na Wołyniu na dzień dzisiejszy jest upamiętniona krzyżem (rzadziej pomnikiem i nie zawsze na mogile) w niespełna 150 miejscowościach. Do dnia dzisiejszego w około 1350 miejscowościach na Wołyniu, gdzie zginęli Polacy z rąk OUN-UPA, nie ma znaku krzyża na mogile i nie ma w większości mogił Polaków.
Zbrodnia Wołyńska. Zebrane fragmenty publikacji IPN.